YANGTORP polski ślad w medycynie chińskiej w Szwecji


Nazwa YANGTORP w jakiś sposób znajoma mi była od lat. 

Pobrzmiewała przy okazji tematów rozmów, których już dzisiaj nie jestem w stanie wspomnieć, ale pamiętam, że zawsze wywoływała iskierkę ciekawości.  Iskierka szybko gasła, ale wkrótce przychodził moment, kiedy w innych okolicznościach błyskała znowu. 

Do teraz. Dzisiaj już wiem. Dzisiaj już mogę powiedzieć, że YANGTORP to jedno z miejsc, pojęć, osobowości kreatora, jego rzadko spotykanej sympatii dla świata połączonej z wiedzą
i chęcią jej wykorzystywania tak dla potrzebujących, jak i dla zwyczajnych, ciekawych „inności” jak ja śmiertelników, wszystko to chyba będzie miało wpływ na resztę mojego życia.

No, ale od początku. Parę miesięcy temu odbyło się walne zebranie Zrzeszenia Organizacji Polonijnych w Szwecji i miało to miejsce … gdzie? A w YANGTORP właśnie. Sam jestem członkiem Yacht Klubu Polonia Skandynawia, członka Zrzeszenia Organizacji Polonijnych w Szwecji i nasi komandorowie, rzecz jasna, byli tam wtedy też obecni. Wrócili gotowi do realizowania różnych „zadań”, ale i wypełnieni magią samego miejsca. I relacjonowali, opowiadali, opisywali i …. zachęcili do osobistego kontaktu z tym miejscem, osobą, atmosferą.

Umówiliśmy się na sobotę przed świętami wielkanocnymi. „Andrzeje”, „Jacki” i ja. Zjechaliśmy się każdy ze swojej strony około południa i zaczęło się. Chociaż u mnie zaczęło się godzinę wcześniej bo mój GPS, na moją co prawda prośbę, poprowadził mnie tak piękną trasą okrężną, że sam się w końcu pogubił. Ale trasa była rzeczywiście kręto-wiosennie-śliczna, tak że nie żałowałem, a z pomocą miejscowej „ludności”  bez większych kłopotów znalazłem YANGTORP w Jönstorp – bo tak się nazywa ta miejscowość.  Chociaż „miejscowość” to może pojęcie trochę na wyrost w tym przypadku – parę domków, gospodarstw w lesie, ale za to YANGTORP to już obiekt w klasie samej dla siebie.  Przynajmniej w Szwecji, a może i w Europie.  Na przepięknym, ogromnym terenie kompleks budynków pod uśmiechniętymi chińskimi dachami. Już za bramą, idąc aleją w kierunku głównego wejścia poczułem łaskotanie „w dołku” zwiastujące moje narastające zaciekawienie. I rzeczywiście. Wkraczałem w nieznany mi z bliska świat.  

Na dziedzińcu czekał na nas, okazało się, od wielu lat zaprzyjaźniony z Andrzejem twórca i „duch” sanktuarium – mistrz Marcus Bongart. Postać, z jej fizjonomią, skromnym tybetańskim mnisim ubiorem i spokojem tchnącym uśmiechem na dobrej twarzy – mistyczna. Rozmowę zagaił Andrzej. Po polsku. A ja, lekko onieśmielony, chcąc błysnąć komplementem, pogratulowałem mistrzowi pięknej polszczyzny (uśmiech), na co on skromnie odpowiedział, że w innych językach, także po szwedzku, też sobie radzi… No, skąd mogłem wiedzieć, że
mistrz Marcus to także mój rodak! Ale tym sposobem i moja duma z poznania tego człowieka też mocno wzrosła. Zawsze miło wiedzieć, że „tacy” też jesteśmy. Jeszcze jeden powód do dumy. Chociaż zasługi to wyłącznie jego – mistrza znaczy – rzecz. Ale miło i tak.

Nie każdy odwiedzający YANGTORP ma szansę być opro-wadzanym przez mistrza Marcusa, ale jak wspomniałem, przyjaźń między nim i Andrzejem nam ten przywilej zapewniła, więc byliśmy wszędzie. Słuchaliśmy dźwięków wydawanych przez kryształowe czary w sali medytacji, wielkiego gongu, zamyśliliśmy się w świątyni Buddy, weszliśmy do gabinetów gdzie zabiegi m.in. akupunktury postawiły na nogi sporo ludzi. Także naszego Jacka. Przymierzyliśmy się do paru pozycji Qigong, obejrzeliśmy i wysłuchaliśmy relacji na temat leczenia metodami od tysięcy lat stosowanymi w Chinach. Wspinaliśmy się po jakichś krętych schodach, gdzie niewielu ludzi z zewnątrz ma dostęp, zwiedziliśmy hotel z jego salą konferencyjną  i … i … i …
…I wiem dzisiaj, że niewiele z tego wszystkiego zapamiętałem.  A przecież mistrz Marcus opowiadał, opisywał i komentował wszystko przez cały czas. To chyba efekt napięcia, które mimowolnie mną jakoś wtedy zawładnęło. Napięcie dzisiaj mam już za sobą, ale fascynacja pozostała i trwa. Dyplomowany lekarz medycyny chińskiej po Pekińskiej Akademii Medycznej, mnich buddyjski, mistrz Qigong i innych umiejętności wyniesionych z klasztoru Shaolin*, mimo masy przeciwności realizujący ideę krzewienia filozofii, która przez całe moje życie gdzieś tam, niewysłowiona, towarzyszyła mi w rozważaniach na tematy „zasadnicze”. W pełnym tego słowa rozumieniu – lekarz i nauczyciel. I do tego Polak. Kreator centrum medycyny chińskiej, ośrodka konferencyjnego i równocześnie sanktuarium buddyjskiego
w ojczyźnie poddanych Odyna….  

No, jak powiedziałem wcześniej,  zapoczątkowany niedawno temu nowy rozdział w moim życiu z pewnością będzie miał dalszy ciąg.

Autor: PAWEŁ HOFMAN   

+ There are no comments

Add yours